Monday, August 05, 2024

Po turecku

Jestem jak ten staruszek z piosenki z Kabaretu Starszych Panów - zaczyna się sierpień a ja już czuję, że idzie jesień... Wiem, że będą jeszcze dni, kiedy temperatura w słońcu dojdzie do 30-stu stopni (chociaż raczej będą się zdarzały takie około 25-ciu stopni) ale noce już są chłodne i moje myśli zaczynają krążyć wokół ciepłej kołdry albo chociażby koca narzuconego na cieniutką kołderkę letnią. 

 


 

W zeszłym tygodniu przeczytałam prawie jednym tchem książkę Joanny Bator "Purezento". Znam tę autorkę ze zbioru reportaży z Japonii, tym razem sięgnęłam po powieść (która również dzieje się w Tokio) i muszę przyznać, że to lektura jednocześnie mnie fascynująca i niesamowicie wkurzająca... 

 


Zapadłam się w nią po czubek głowy, bo akcja dzieje się w dzielnicach Tokio, które znam, po których chodziłam, kiedy bohaterka jedzie do Kamakury, do Enoshimy, to jadę razem z nią, czuję w powietrzu zapach słonej wody, znam ptaki próbujące wyrywać turystom jedzenie z rąk, słyszę turkot kolorowych wagoników kolejki Enoden, która lawiruje między domami żeby po chwili płynąć po torach tuż nad brzegiem morza...




Ale jednocześnie denerwuje mnie banał fabuły - młoda dziewczyna traci w wypadku rowerowym chłopaka (który jak się okazuje był jednocześnie w drugim związku), i nagle spada na nią prezent od losu pod postacią wyjazdu do Tokio, gdzie opiekuje się domem i kotem pewnej Japonki (ta w tym czasie podróżuje po świecie), uczy się kintsugi (naprawiania stłuczonej ceramiki), dostaje propozycję pracy i oczywiście odnajduje miłość swojego życia... (no spoilers, o prawie wszystkim dowiadujemy się z opisu na okładce) Poza tym, wkurzają mnie różne niekonsekwencje np.:  bohaterka ma obiecaną pensję na utrzymanie siebie i kota ale błyskawicznie kończą jej się fundusze (a wcale nie wydaje dużo), zaczyna się przed nią rysować wizja braku jedzenia ale nie prosi pracodawczyni o pieniądze... Nie ma pieniędzy na jedzenie, ale ciągle jeździ dokądś pociągiem, te przejazdy przecież też kosztują! Kupuje nieznane sobie składniki czy ryby, i po prostu wie, jak z nich zrobić pełny obiad, a na początku książki dowiadujemy się, że ani ona ani jej chłopak nie lubili gotować. Na placu budowy niedaleko jej miejsca zamieszkania odbywa się jakieś zgromadzenie i ona - osoba, która w zasadzie nie ma pojęcia o kulturze Japonii - tak po prostu wie, że to kapłan Shinto prowadzi ceremonię poświęcenia fundamentów pod budowę nowego domu... Albo mija sento (publiczną łaźnię) i nie mając pojęcia o istnieniu takich miejsc wie, że to właśnie ten budynek - zapewniam Was, że nawet jeśli się zna symbol oznaczający sento to nie jest łatwo go znaleźć! Wiem, że Joanna Bator zna Japonię bardzo dobrze, ale czytelnik tej książki na początku lektury dowiaduje się, że jej bohaterka nie zna Japonii wcale, i dlatego ta postać nie jest dla mnie wiarygodna! Wyobraźcie sobie, że lądujecie w kraju, o którym nie wiecie prawie nic, nie znacie języka (nawet nie potraficie przeczytać napisów), kultury, kuchni, nikt z nas nie żyłby w tym kraju tak swobodnie jak we własnym!... A już końcówka jest żywcem wyjęta z amerykańskich komedii w stylu "i żyli długo i szczęśliwie"... Czy polecam? Dla fabuły nie, dla pobycia choć przez chwilę w Japonii jak najbardziej, bo to pani Bator wyszło świetnie, widać, że żyła w tym kraju i przekazała jego atmosferę idealnie.

 



 

REMONTOWO - ostatni tydzień remontu to było montowanie mebli kuchennych, łazienkowych, i w przedpokoju. W czwartek pojechaliśmy na nowe mieszkanie zawieźć pralkę z naszego obecnego mieszkania i zobaczyliśmy prawie zmontowane meble, no i..... Nie było idealnie. Pomijam zarysowane drzwi w szafce łazienkowej, bo to się zdarza i jest do wymiany. Gorzej, że okazało się, że pani Ania od projektowania mebli kuchennych kilka miesięcy temu rozmawiała z nami, słyszała nasze uwagi i zmiany w pierwszym projekcie, a potem najwyraźniej natychmiast o tym zapomniała i w efekcie pojawiły się rozwiązania, które nie do końca nam pasują... Oczywiście to też nasza wina, bo nie przestudiowaliśmy dokładnie projektu meblowego dołączonego do umowy, wierząc, że projektantka uwzględniła nasze decyzje. Poza jedną szafką cargo obok lodówki (na którą już znaleźliśmy rozwiązanie wraz z panem Jarkiem koordynatorem remontu) reszta elementów jest do przeżycia. Mam nauczkę, żeby nie tylko czytać wszystko co jest napisane najdrobniejszym drukiem, ale też oglądać wszystkie rysunki projektowe, sprawdzać wszystkie wymiary. Zakładałam, że po to płacimy niemałe pieniądze za usługę projektowania mebli, żeby ktoś o nas zadbał, wziął pod uwagę wszystkie nasze prośby i zmiany, i konsultował wszystko w trakcie, a zamiast tego dostaliśmy niedokładnie to co chcieliśmy, a dodatkowo pani Ania robiła zmiany w trakcie trwania remontu, o których nas nie informowała (zmiany wynikały z koniecznych zmian konstrukcyjnych, np.: ściana okazała się po wykończeniu grubsza niż zakładano, trzeba było zakryć rury, itd). Dostaliśmy wielokrotne gorące przeprosiny za zaistniałą sytuację, ale co mi po tym, skoro nie jest dokładnie tak jak chciałam, ech... W tej sytuacji konieczność wymiany uszkodzonej płyty gazowej to niewielka szczypta dziegciu w beczce remontowego miodu. Za to lodówkę będę miała świetną!!! *^W^*~~~


 

I chyba to najgorszy okres dla mnie, bo moja niecierpliwość osiągnęła górną granicę wytrzymałości!..... Tak bardzo już chciałabym układać wszystko na swoich miejscach w szufladach i szafkach, planuję, dodaję do obserwowanych meble, dodatki, niczego jeszcze nie kupuję, bo lepiej to odbierać już na nowym mieszkaniu zamiast wozić wszystko ze starego, w którym nie mam miejsca na magazynowanie. Dobrze, że noszę krótkie paznokcie, bo już dawno miałabym wszystkie poobgryzane! 

 


 

Cały zeszły tydzień sprzątałam różne zakamarki, przeglądałam kuchenne szafki, wyjadaliśmy zapasy z zamrażarki. W piątek rano na nowe mieszkanie pojechała nasza pralka, w związku z tym w tym tygodniu czeka mnie wycieczka z praniem tam i z powrotem. Weekend spędziliśmy na rowerach, załatwiając różne sprawy i przy okazji jedząc śniadania w tureckich knajpkach. Spakowałam też moje lalki, siedzą owinięte kołderkami w pudłach, gotowe do przeprowadzki (przy okazji jak zwykle okazało się, że Henrietta desperacko potrzebuje restringu, bo gumy rozciągnęły się i ręce i nogi dyndają jej luźno...) We wtorek przyjeżdża bieliźniarka i stoliki nocne (niestety jeszcze "tu" a nie "tam", więc trzeba będzie je przewieźć). Również we wtorek (jeśli dogadamy ostatnie zmiany meblowe) oficjalne zakończenie montażu mebli i jeśli wszystko pójdzie dobrze zmieniamy klucze na docelowe i możemy się szykować do przeprowadzki! *^v^*

 


 

4 comments:

  1. Ale że tureckie jedzenie?! Jakaś odskocznia od japońszczyzny? :)))
    Co do remontu, to już prawie Wam zazdrościłam, że tak wszystko idzie idealnie, zgodnie z projektem i w ogóle... No cóż, u mnie też remont i co chwila jakieś nagłe zmiany, bo coś nie pasuje, nie ma, nie da się, albo pociągnie inne zmiany i będzie kosmicznie drogo i tak bez końca. A miało być łatwo, prosto itd. Ech...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tureckie jedzenie jest super! Połączenie grillowanego mięsa z ayranem, jajka z jogurtem i ostrą oliwą, pomidory, ogórki, oliwki, simit!!! Czasami dla odmiany fajnie zjeść coś innego, a akurat na trasie obydwu weekendowych tras rowerowych mieliśmy tureckie knajpy. *^V^*
      Remontowo przyznaję, że więcej poszłoby idealnie, gdybym była bardziej uważna i dopilnowała tego projektu meblowego, a ja to przeoczyłam. Co ciekawe, dostaliśmy kolorystycznie coś, co wymyśliłam na samym początku, a potem stchórzyłam i zmieniłam projekt, bo uznałam, że będzie za dużo ciemnych szafek i zmieniłam część na białe. No i jednak mam tak, jak wybrałam pierwotnie, i wiesz co? Nie wygląda to źle! *^W^* I nawet funkcjonalnie to chyba lepsze rozwiązanie, dolne szafki w ciemnej okleinie fakturowanej zamiast gładkiej bieli... Czyli moja pierwsza myśl była dobra i wszechświat tak mną pokierował, że dostałam tę lepszą opcję? Kto wie.... *^O^*~~~~
      Pozostałe zmiany wyniknęły niestety już w trakcie prac z konstrukcji bloku z lat 70-tych, grubości ścian (a raczej ich cienkości), ograniczeń w wielkości pomieszczeń, a więc siła wyższa. Tak naprawdę mogę się przyczepić jedynie do pani architekt podejmującej decyzje o zmianach i nie informującej nas o tym. (no i do własnego gapiostwa)

      Delete
  2. Nie mogę się doczekać, kiedy pokażesz cokolwiek z nowego mieszkania. A co do tureckich specjałów, to mam je na wyciągnięcie ręki w Berlinie, i chętnie korzystam. Szklanki- tulipanki też mam, wydają się nieporęczne, ale jest wręcz odwrotnie, pije się z nich wygodnie. Nie mam takich ślicznych podstawek, jak na Twoim zdjęciu, ale rozejrzę się po Pchlim Targu, albo poszukam w tureckich sklepach!
    Nie pamiętam, czy chwaliłam Ci się, że kupiłam farbę do samodzielnego pomalowania szafki w pokoju kąpielowym, kolor o nazwie "List w butelce". Ciemnozielony. Reszta biała, a ściany, te bez kafli, są brzoskwiniowe. I tak mi ta brzoskwinia dokuczyła, że pod koniec sierpnia chwytam za pędzel i zamieniam na jakąś szałwię. Podłogę mam z płyt imitujących drewno. Uda się, prawda? (i rolety zmienię na jakieś wzorzyste, bo mam tam duże okno...).

    ReplyDelete
    Replies
    1. Też mam w domu takie szklaneczki tylko muszę dokupić podstawki, bo nie było ich w zestawie, teraz będę miała wygodniejszy dostęp do naczyń, to pewnie będą częściej używane. ^^*~~
      Ciemnozielony!!! Mój ulubiony do wnętrz, przyznam się, że mam całą ciemnozieloną sypialnię! *^V^* (kolor Fugger 2498) Brzoskwinie lubię tylko do zjedzenia, ale na ścianie czy meblach to zupełnie nie moja bajka, więc jak najbardziej popieram szałwię!!! Oczywiście, że się uda, to nie operacja na sercu, trzymam kciuki! *^o^*~~~

      Delete