Saturday, June 18, 2022

Fishy

Kiedyś bardzo chciałam mieć tatuaż. 

 


 

Najpierw wymyśliłam sobie chińskiego smoka wijącego się przez całą rękę od dłoni do barku. Potem miałam fazę fascynacji hinduską sztuką dekorowania dłoni henną i rozważałam wybranie takich motywów, niekoniecznie na dłoniach. Ale cały czas miałam z tyłu głowy, że to przecież na zawsze, że trzeba wybrać coś, co naprawdę mi się podoba, co mnie reprezentuje, co będzie takie moje. 

 


 

Przez wiele lat nie brałam tatuażu pod uwagę, bo Robert jest wielkim miłośnikiem japońskich gorących źródeł i hoteli z takimi kąpieliskami, a do takich osoby z tatuażami nie są wpuszczane. To się zmienia, szczególnie jeśli chodzi o obcokrajowców, ale nie chciałam naginać zasad. Jednak nigdy nie byłam miłośniczką długiego moczenia się w basenach na przemian z gorącą i zimną wodą, wolę szybki prysznic, więc jeśli nie będę już mogła korzystać z łaźni to nic się nie stanie. I tak zawsze korzystamy z łaźni osobnych dla kobiet i mężczyzn, więc Robert będzie się kąpał i moczył do woli a ja spędzę ten czas w pokoju relaksując się na tatami i pijąc zieloną herbatę. *^o^* Nie mówiąc już o tym, że z gorących źródeł korzystamy tylko przez kilka dni w roku, jeśli uda nam się wyjechać do Japonii.

 

 

No i najważniejsza kwestia - znalazłam motyw, który chciałabym mieć na skórze, i jest to coś wyjątkowego, niepowtarzalnego, tylko mojego, czego nie spotkam na drugiej osobie. Moje ryby. Moje własne akwarelowe obrazki. *^o^* Na pierwszy ogień wybrałam skalara, miejsce nierzucające się od razu w oczy - prawe udo. Jak założę szorty latem - będzie widać. (ja w szortach?.... he he he!... *^W^*) Udało mi się znaleźć artystę, który robi kolorowe prace w podobnej malarskiej estetyce i zgodził się pracować z moim projektem, nie każdy tak lubi i absolutnie to rozumiem. Znalazł się szybki termin na 1 czerwca - co mnie nieco zaskoczyło, bo myślałam, że będę miała więcej czasu na zastanawianie się, czy robić, czy nie robić... 

 

 

 

Bo chciałam najpierw schudnąć, porządnie poćwiczyć, żeby te nogi jakoś lepiej wyglądały, iść na jakieś zabiegi usuwania cellulitu... Myślałam, że terminy zazwyczaj są odległe i jeszcze zdążę się dziesięć razy rozmyślić! Ale z drugiej strony, po zeszłorocznej operacji obiecywałam sobie, że TERAZ to się wezmę za siebie, wreszcie nabiorę energii, kondycji, schudnę, wzięłam się za jogę, planowałam powrót na rower, nawet siłownię, żeby wymodelować sylwetkę na ciężarach... I co? I niewiele z tego wynikło, bo od kilku miesięcy walczę z bólem i blokadą lewego barku (jestem cały czas pod opieką fizjoterapeuty). Życie nas czasami trochę stopuje ale to nie powód, żeby wszystko odłożyć na niewiadomokiedy. Poszłam za ciosem i absolutnie nie żałuję! Zawsze chcemy być szczuplejsze, gładsze, może bardziej opalone, albo bledsze, może więcej mięśni, żeby to lepiej wyglądało... I w ten sposób odsuwamy w naszym życiu różne rzeczy "na później", i potem żałujemy, że czegoś nigdy nie zrobiliśmy! ^^*~~

 

 

 

Nie będę ukrywać, że bolało. Na początku troszkę, ale z czasem skóra była coraz bardziej podrażniona. Raz, że tatuaż jest duży, większy niż planowałam, ale jak zaczęliśmy wybierać rozmiar i przykładać do nogi, to taka większa wersja wydała mi się lepsza, zresztą tatuażysta powiedział, że przy większym motywie będzie mógł lepiej dopracować szczegóły. Dwa, tatuaż jest kolorowy, a cieniowanie kolorami boli bardziej niż czarny kontur nakładany pojedynczą igłą. Zmieściłam się w jednej sesji - 6 godzin (z małymi przerwami), potem czekało mnie kilka dni pielęgnacji - częstego mycia i smarowania specjalnym kremem do świeżych tatuaży. Dokładnie tak jak się spodziewałam po mojej skórze - tatuaż błyskawicznie się zagoił, już następnego dnia rano nie miałam już upływu limfy, która jest naturalną substancją ochronną w ranach drapanych lub kłutych (np.: przy przekłuwaniu uszu). Za to opuchlizna schodziła mi dobre kilka dni. Potem kolejne dni gojenia jak to przy zadrapaniu - musiałam się mocno pilnować, żeby tej ryby cały czas nie drapać, bo czułam się jak po ugryzieniu komara, tylko takim na pół uda! 

Poniżej tatuaż świeżo po zrobieniu, po 6 godzinach sesji:


 

I osiemnaście dni po zrobieniu, jest już częściowo wygojony.




Kryzys wieku średniego? Być może. *^0^* Nawet, jakbym wytatuowała się cała to i tak wyjdzie to taniej niż Porsche czy Ferrari. (Tak, tę muślinową spódnicę z rozcięciem uszyłam specjalnie po to, żeby chwalić się tatuażem! ^^*~~)

 

 



Moja wytatuowana przyjaciółka powiedziała "Uważaj, robienie tatuaży wciąga!..." i teraz wiem co miała na myśli. ^^*~~ Mam już plany na kolejne wzory, chcę dołożyć więcej ryb na nogach, już wybieram gatunki, robię szkice. Wrócił do mnie stary pomysł na motyw, który kiedyś narysował dla mnie kolega - mój znak zodiaku. Zmienia mi się perspektywa i planuję tatuaże na ręce, barki, łydki. 

 


 

I na koniec, odpowiedź na często zadawane pytanie - a jak z tymi tatuażami będziesz wyglądać na starość? *^W^* Mój tatuażysta powiedział kiedyś "Wszyscy w starszym wieku będziemy prezentować się nieładnie, ci z tatuażami będą bardziej kolorowi." *^0^* Ja bym powiedziała "A kogo to będzie obchodzić, jak będziemy wyglądać w starszym wieku? Ważne, że nam się to będzie podobać, teraz i za kilka lat!" 

Thursday, May 19, 2022

Tonę w rybach...


 

Dawno mnie tu nie było, więc wpadam z szybkim raportem co u mnie. Na razie niewiele nowego. Ręka wciąż boli, jestem pod opieką fizjoterapeuty i jej stan się polepsza, ale to proces który niestety musi trwać.

 


 

Dużo maluję, na razie głównie ryby. Obiecuję sobie, że usiądę wreszcie do zrobienia skanów na stronę, ale wciąż nie mam czasu, bo... maluję! *^o^* Jeśli macie ochotę na obejrzenie nowych rybek w szczegółach, na razie zapraszam na mojego Instagrama, tam są zbliżenia które wrzucałam na bieżąco dzień po dniu. Mam też nowy zupełnie rewolucyjny pomysł związany z moimi obrazkami, ale o tym za jakiś czas gdy przejdę do jego realizacji.

 



 

Uszyłam sukienki! Na razie trzy a zdjęć doczekała się jedna z nich, bynajmniej nie pierwsza z kolei, a ostatnia. ^^*~~ Wybrałam z Burdy model bluzki 119 (Burda 10/2012) z kopertowym marszczonym przodem i najpierw na jej podstawie powstała pierwsza wersja z dresówki (o niej innym razem, bo rozważam modyfikację dołu), a potem lżejsza wersja z bawełnianego jerseyu z krótkimi rękawami za to z bardzo długim dołem! 

 



 

Sukienka jest superwygodna, kopertowy przód pięknie eksponuje dekolt, długa spódnica to dla mnie nowość ale przyjemnie się ją nosi. Sukienka miała kieszenie, ale nie pomyślałam wcześniej, że dodanie otwartych kieszeni w bocznych szwach przy w miarę przylegającej spódnicy z jerseyu spowoduje brzydkie otwieranie się ich wlotów i tak właśnie było!... W związku z tym kieszeni się pozbyłam. Następne zdjęcia sukienek już wkrótce, a na razie wrzucę jeszcze najnowsze nabytki materiałowe - morski muślin i chabrowy len (Amstii).




Tak swoją drogą, jest dla mnie niezwykle fascynujące jak teraz postrzegam moje ciało i mój wygląd. W trakcie trzech lat życia z mięśniakiem przytyłam ok. 15 kilogramów i kiedy stopniowo przybierałam na wadze to zupełnie tego procesu nie zauważałam. Potem po operacji nagle się "obudziłam" i ten nadmiar dostrzegłam całkiem wyraźnie! Co ciekawe, kiedy patrzę w lustro, to nie wydaję się sobie taka wielka jak wtedy, gdy widzę siebie na zdjęciach, też tak macie?... Pewnie prawda leży po środku. 

W każdym razie, na chwilę obecną zostało mi 10 kilo do zrzucenia, taki jest plan minimum, żebym się poczuła lepiej, bardziej sprawna i żebym była w 100% zadowolona z mojego wyglądu - czyli, żeby znowu swobodnie się mieściła w kilka moich ukochanych sukienek, w które teraz niestety nie wchodzę tak swobodnie... Myślałam, że ruszę z kopyta w styczniu, kiedy dojdę do siebie po operacji ale niestety wtedy zaczął się problem z ręką i moje możliwości ćwiczenia są wciąż ograniczone, robię spokojną jogę na tyle na ile pozwala mi ta nieszczęsna ręka. Wiem, muszę sobie dać czas. Na razie wciąż trzymamy się postu przerywanego 10:00-19:00 i z radością stwierdzam, że przez ostatnie trzy tygodnie straciłam kolejne pół kilo wagi, czyli jest to dla mnie system żywienia przynoszący rezultaty!

Postanowiłyśmy też z przyjaciółką więcej bywać na imprezach tanecznych, kiedyś (ach, w czasach młodości!... *^W^*) latałyśmy na gotyckie potupajki bardzo często! W zeszły piątek wytańczyłyśmy się w klubie Dekada na imprezie w stylu pin-up (gdzie przy okazji pokaz burleski dawała nasza znajoma Pin-up Candy), a już planujemy kolejne wyjście na poskakanie przy cięższej muzyce. Na szczęście moja ręka mi w tym nie przeszkadza!... *^o^*





Są już szparagi, młode ziemniaki, polskie truskawki!... Lato tuż za rogiem, tak więc - byle do lata! I do następnego razu. *^o^*~~~

Monday, April 25, 2022

DOJ podsumowanie

 

 

Dziś obiecane podsumowanie naszego tegorocznego DOJadania. Było jak zawsze smacznie i do syta, chociaż oczywiście brakowało nam jajek i białego sera. Zamówiliśmy raz wegańskie sushi i raz pizzę, i o ile było to interesujące doświadczenie a składniki takie jak ryż, warzywa czy spód do pizzy były przygotowane modelowo, to udawane mięso, ryba, ser nam nie smakowały. 






Doszłam w pewnym momencie do wniosku, że gdybyśmy chcieli na stałe pozostać na diecie wegańskiej, musielibyśmy zgodzić się na pewną zmianę w naszym sposobie myślenia o jedzeniu. Już tłumaczę o co mi chodzi. Są weganie, którzy porzucają składniki odzwierzęce ale pozostają przy spożywaniu takich samych rodzajów potraw jakie jadali na diecie zawierającej te składniki - na przykład robią albo kupują wegańskie sery, wędliny, mięsa/kotlety, jedzą pizzę, makaron z "serem". I o ile bardzo lubimy wszelakie kotlety/placki warzywne lub warzywno/kaszowe, a współczesne warzywne imitacje mięsa potrafią być bardzo smaczne i przypominające mięso w konsystencji, to nie smakują nam wegańskie wędliny ani sery. Czyli musielibyśmy się pogodzić z tym, że pewna grupa potraw na zawsze zniknie z naszego jadłospisu - wszystkie te, które wymagają ciągnącego się rozpuszczonego sera (pizza, risotto, niektóre dania makaronowe), włoskie wędliny wędzone i dojrzewające, które kochamy. Jajka sadzonego też nie da się podrobić ze składników roślinnych (chociaż pastę jajeczną do kanapek już tak!). 






Udało nam się schudnąć - ja trochę ponad 4 kg a Robert prawie 7 kg! Nie możemy jednoznacznie stwierdzić, czy to zasługa weganizmu czy postu przerywanego, ale post tak czy siak nam służy więc przy nim zostajemy. Dla przypomnienia - jemy posiłki tylko w oknie żywieniowym między 10:00 a 19:00. Jak co roku zrobiliśmy badania krwi przed i po DOJadaniu, i jak co roku wyniki pokazały polepszenie na wszystkich polach oprócz po raz kolejny tych nieszczęsnych trójglicerydów!... Prawie nie jedliśmy w tym roku masła orzechowego i orzechów, a jednak ten jeden współczynnik poszedł nam odrobinę w górę... Jest to dla mnie wielka zagadka, ponieważ wszędzie gdzie o tym czytam na podwyższone trójglicerydy zalecane jest przejście na dietę wegańską, a u nas obojga weganizm wystrzeliwuje trójglicerydy w kosmos!...


Najlepsze dania tegorocznego DOJadania

Oczywiście było sporo ulubieńców:

- węgierski gulasz grzybowy (z książki "God Food" Malki Kafki)

- jarskie kotlety z fasoli (Olga Smile)

- oyakodon z wykorzystaniem silken tofu i gyrosa z Dobrej Kalorii

- szare kluski z blendera

- mapo tofu w wersji wegańskiej z drobnicą sojową

 

Ale pojawili się nowi faworyci:

- placki z mąki z cieciorki z warzywami (Vegan Richa) - idealne do kanapki ale też jako kotlet towarzyszący daniom obiadowym, można też z tej zmodyfikowanej mieszanki usmażyć coś na kształt omletu.

- puchate placki inspirowane przepisem Fitgreenmind - lekkie, sycące, do podania z owocami, syropem, jogurtem 

- kluchy z nadzieniem z tofu i marchewki z przepisu Vegan Nerd, samo nadzienie można też dać do pierogów, krokietów a kluski zrobić bez nadzienia i zjeść z nimi gulasz

- kaki furai z boczniaków

- genialna pasta bez-jajeczna do kanapek z przepisu ErVegan

- przepyszna pasta bez-makrelowa z przepisu Molomo Vegan


Ulubione miejsca wegańskie/z wegańskimi daniami:

- Paprotka Cafe (Pasaż Ursynowski 3/U3) - boska tofucznica! (dodałabym tylko furę pomidorów, ogórków, rzodkiewki jako side dish, a nie trzy połówki podsmażonych pieczarek...), smaczny bajgiel z falafelem i hummusem

- Vegan India (wegańska część restauracji Best of India, ul. Postępu 5, dostępna też z dowozem) - najsmaczniejsze hinduskie jedzenie jakie jadłam!!!

- WegeMicha - przepyszne wegańskie jedzenie w słoikach, także sałatki, pasztety, kotlety. Można zamawiać przez ich stronę na FB i w sobotę odebrać w kilku miejscach w Warszawie, m.in. na Bazarze Na Dołku, Ursynów. W niedzielę również stoisko na tym bazarze.

- Vege Love - ogólnie bardzo smaczne jedzenie, na miejscu i również w dostawie (mieszkamy niedaleko, więc dostawy zawsze były błyskawiczne a jedzenie gorące), Robert bardzo poleca Burgera Classic Jalapeno!


Wielkie rozczarowanie...

- niestety było to ostre curry z mango i kasztanami z Zakwasowni. Kompletnie rozgotowane warzywa w ilości znikomej w cienkim sosie o dziwnym kwaskowym sosie, zero ostrości i jak się okazało zero przypraw! NIE POLECAMY!!! Czytałam opinie o ich daniach i o ile ludzie chwalą kiszonki czy zakwasy, to wszyscy mocno krytykują dania obiadowe...





Jak widać dokończyłam jeden bardzo stary projekt z Yocchan w roli głównej, kto zgadnie jaka to bajka? *^o^*

Zrobiłam to głównie po to, żeby się dostać do kartek pod spodem (ten szkicownik to blok kartek sklejonych wzdłuż wszystkich brzegów), a teraz zabieram się za nowe pomysły. Ryby też jeszcze będą, na razie w mniejszym formacie A5. W weekend mimo bólu barku i ręki dokończyłam szycie sukienki i wycięłam następną. Czeka mnie kolejny tydzień rehabilitacji i ćwiczeń w domu, oby szybko zaczęły działać bo już mi się ten ból zupełnie znudził!.... ><

Do następnego razu!

Friday, April 15, 2022

DOJ Tydzień VII


 

Koniec tegorocznego DOJadania. Jak co roku minęło za szybko - nie zdążyłam wypróbować wszystkich zapisanych przepisów, nie powtarzałam wielu ulubionych potraw, bo pojawiały się nowe... Z drugiej strony gotowe dania z WegeMichy ratowały nam obiady kiedy przez 10 dni chodziłam w środku dnia na rehabilitację albo gdy po prostu nie chciało mi się gotować. Porządne podsumowanie z różnymi wnioskami za kilka dni. *^v^*

 


 

Wróciłam do regularnego malowania. Wykończyłam szkicownik Vifart który miał wykorzystane kilka pierwszych kartek a potem była zachęcająca pustka 12-stu stron. Teraz sięgnęłam po następny szkicownik akwarelowy kupiony lata temu w Japonii i widzę, że znowu mam zapełnione trzy pierwsze kartki a dalej pusto - no to będzie więcej rybek! *^o^* Mam też w planach obrazy miejskie, te małe i większe projekty. Jeden duży projekt do dokończenia. Na dniach poskanuję ostatnio malowane rybki i będą do obejrzenia w całej krasie na mojej stronie, tutaj wrzucam szybkie zdjęcia robione telefonem. 

Nie chcę przerywać malowania, nie chcę wrócić do sytuacji, w której mimo, iż kocham to uczucie jakie mnie ogarnia, kiedy trzymam pędzel w dłoni nie mogę się do tego zebrać, nawet nie sięgam po szkicownik, robię wszystko co muszę i nie muszę NAJPIERW, żeby potem dopiero znaleźć (albo nie) chwilkę czasu na malowanie. Malowanie to ja. Za późno w moim życiu to zauważyłam, a raczej sobie przypomniałam, za długą miałam przerwę od czasu, kiedy w liceum rysowanie było dla mnie naturalnym zajęciem dla rąk.




Malowanie to ja. Joga to ja. Szycie to ja. Gotowanie. Dzierganie? Chodzi mi po głowie powrót do drutów po przerwie, mam nawet dwa wzory w gotowości. Dużo ostatnio myślę nad swoim życiem, nad priorytetami, nad wyborami których chcę dokonywać. Myślę o tym, że czas pandemii przesiedziałam na rękach, a tyle mogłam zrobić spędzając czas głównie w domu - na przykład malować albo wrócić do nauki japońskiego. Nie jestem jeszcze gotowa na tegoroczną wiosnę, chciałam żeby śnieg leżał jak najdłużej, zima była dobra, była zatrzymaniem czasu w miejscu. Ale czas się nie zatrzyma bo ja tak chcę. Teraz pandemia się kończy, świat się otwiera i nabiera starego tempa (szkoda, że nie Japonia...), i mam poczucie straconego czasu, nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć co ja takiego robiłam przez te dwa lata?... Teraz już nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, tylko żyć teraz!


 

***

 

Poniżej nasze jedzenie z ostatniego wegańskiego tygodnia. Teraz chcę już zjeść jajko na miękko, śledzia, napić się maślanki. (No, nie wszystko na raz oczywiście! *^O^*) Zamówić porządne sushi z rybami i owocami morza, zrobić risotto z masłem i parmezanem. 

 

11 kwietnia, poniedziałek

Na śniadanie strogonow z pieczarkami i klopsami wegańskimi (gotowiec z Biedronki) - niezły ale wymagał dosypania hojną ręką ziół!


Na lunch gnocchi z kalafiora ze szpinakiem podduszonym na oliwie z czosnkiem, i pestkami dyni.

Gnocchi robimy tak: 2 szkl. pokrojonego kalafiora gotujemy do miękkości, rozgniatamy w misce na pure (może nie być bardzo drobno), dosypujemy dużą szczyptę soli i 1 szkl. mąki. Zagniatamy, dłońmi polanymi oliwą formujemy kulki i gotujemy we wrzątku ok. 5 minut. Podajemy z ulubionym sosem.


Na kolację zamówiliśmy jedzenie z VegeLove - burgera Classic Jalapeno (Robert nie przestaje być wielkim fanem!) i Michę Kimchi (kapusta kimchi, makaron sojowy, tofu, nori, shitake, kiełki i szczypior).


12 kwietnia, wtorek

Na śniadanie kanapki: pasta bezrybna i mikrolistki, twarożek sojowy z rzodkiewką, wegańska mozarella (Biedronka) i mikrolistki, masło orzechowe z miodem.



Na lunch kotlety z grochu z majerankiem, tymiankiem i koperkiem (WegeMicha) z sosem z duszonych maślaków i ziemniakami. Kotlety trochę suche, pewnie świeżo po usmażeniu były lepsze, ale potem wystygły, trafiły do sprzedaży, potem poleżały kilka dni w naszej lodówce.


 

Na kolację ja zjadłam resztki makaronu udon w sosie curry sprzed kilku dni a Robert usmażył sobie ugotowaną wcześniej kaszę gryczaną z cebulą i tofu z przyprawami.


13 kwietnia, środa

Na śniadanie menemen ze szparagami. (pomidory duszone ze szparagami i na koniec wymieszane z silken tofu doprawionym solą kala namak i płatkami drożdżowymi)



Na lunch ryż basmati i prezent od przyjaciela: ekologiczne ostre curry z nerkowcami, kasztanami, dynią i mango z Zakwasowni. Cóż za ogromne rozczarowanie!!! Warzywa rozgotowane na papkę w cienkim wodnistym sosie, zero przypraw (w składzie tylko sól, chilli i kurkuma dla koloru...), miało być ostre a wcale nie było, i jedyny smak jaki czuć to dziwna kwasowość. NIE POLECAMY!!!




Na kolację szare kluski, poczułam wielką potrzebę ich zjedzenia! ^^*~~ Do nich usmażona cebula i tofu zamarynowane w sosie sojowym i mirinie. I korniszony.

 

14 kwietnia, czwartek

Na śniadanie "omlet" ze szpinakiem - wykorzystałam przepis na placki z mąki z ciecierzycy (Vegan Richa), ciasto zrobiłam nieco mniej zwarte i dodałam tylko surowy szpinak.



Na lunch ryż basmati i danie z WegeMichy - pahi (pikantne indyjskie danie z ciecierzycą, pieczoną papryką, bakłażanem, czarnuszką i chili).



Na kolację kanapki: wegańska mortadela, pomidory, hummus, oliwki, dżem truskawkowy, także serek sojowy, obazda i masło orzechowe z miodem na talerzu u Roberta.


 

15 kwietnia, piątek

Na śniadanie poszliśmy do kawiarni BRU gdzie zjedliśmy przepyszną tofucznicę i wypiliśmy bardzo smaczną kawę z mlekiem z grochu. *^V^*



Na lunch  zamówiliśmy jedzenie z VegeLove - spaghetti Bolognese i burgera Classic Jalapeno. 


 

Na kolację kanapki: hummus, falafele, obazda, warzywa, masło orzechowe z miodem, dżem truskawkowy.