Makneta zapytała mnie ostatnio na Instagramie, jak mi się to udaje, że jem tyle węglowodanów i chudnę. Obiecałam wpis na bloga, bo pomyślałam, że być może nasze doświadczenia przydadzą się innym. No to od początku.
Nie znosimy diet eliminacyjnych. Nigdy nie działały na nas jadłospisy w stylu "nie jedz tego, odstaw zupełnie tamto, owoce tylko do 14:00, nie wolno wieczorem makaronu" itp, itd.... Jeśli kiedykolwiek próbowaliśmy takich diet, od razu niesamowicie chciało nam się właśnie tego, czego dieta zakazywała. Zresztą, większość diet eliminuje właśnie te produkty, które uwielbiamy, a my żyjemy po to, żeby jeść pyszne jedzenie i nie chcemy się umartwiać byleczym i odmawiać sobie tego, co lubimy.
Nasz kolega od kilku lat robi sobie post w czasie Wielkiego Postu. Nie z powodów religijnych, ale dla oczyszczenia organizmu na wiosnę i schudnięcia. I w tym roku Robert zaproponował, żebyśmy też spróbowali. Dla zdrowotności. ^^*~~ Zaczęliśmy w Środę Popielcową 10 lutego.
Zasady, jakie przyjęliśmy były następujące:
- zmniejszyliśmy porcje - od stołu wstajemy najedzeni ale nie przejedzeni, co często wcześniej się zdarzało, bo jak już naobierałam tych ziemniaków i nasmażyłam kotletów, to szkoda było tego nie zjeść do końca... Teraz jak coś zostanie to zostanie, odłoży się na później do odgrzania.
- znacznie ograniczyliśmy spożycie mięsa - nie więcej niż 50 g czerwonego mięsa dziennie, drobiu i ryb wedle apetytu ale bez przesady. Odstawiliśmy zupełnie kupne wędliny.
- zmniejszyliśmy ilość węglowodanów przetworzonych - np.: 50-70 g suchego makaronu na osobę zamiast "ile mi się nasypie do garnka z wrzątkiem"...
- zmieniliśmy białą mąkę pszenną na inne mąki (żytnią, orkiszową, owsianą, pszenną razową, itp), dotyczyło to również pieczywa - pożegnaliśmy się z białym chlebem i białymi bułkami, wybierając takie, które mają jak najwięcej ziaren, z mąki razowej. Spód do pizzy z mąki orkiszowej jest pyyyyszny! *^v^*
- odstawiliśmy zupełnie wszelakie słodycze, słone przekąski, ciasta, oprócz jednego dnia w tygodniu, kiedy pozwalaliśmy sobie na słodki deser albo czekoladę (ale też nie był to dzień obżarstwa po kokardkę! wszystko z umiarem)
- odstawiliśmy alkohol - zniknęło wino czy piwo do obiadu, nie umawialiśmy się ze znajomymi na drinka, Robert odstawił też papierosy.
Dodam jeszcze, że nie musieliśmy odstawiać słodzonych napojów gazowanych, bo tego nie pijamy od lat. Od wielu lat nie jadamy również w fastfoodach ani nie kupujemy dań gotowych (obiadów w słoikach czy zup w torebkach, itp).
Takie były zakazy, a co jedliśmy i nadal jemy?
Właśnie te produkty, które są odżegnywane od czci i wiary przez współczesne sposoby żywieniowe! *^V^*
Po pierwsze nie wyobrażamy sobie życia bez mleka i jego przetworów, dlatego w naszym jadłospisie jest bardzo dużo mleka (do kawy ale też pitego po prostu), jogurtów, maślanki, kefiru, serów białych, żółtych, pleśniowych, dojrzewających, uwielbiamy fetę, ser typu bułgarskiego, robimy twarożki ze szczypiorem i rzodkiewką na śniadanie a tartym sirene czy parmezanem posypujemy sałatki i zapiekanki.
Mamy to szczęście, że ponieważ od dziecka pijemy mleko bezustannie, nasze żołądki nie mają problemów z trawieniem laktozy, chociaż już teraz wszędzie można dostać mleko bez laktozy.
Po drugie, kasze, ryże, makarony. Kiedyś potrafiłam zjeść na obiad paczkę pierogów ruskich albo mięsnych. PACZKĘ! Można sobie wyobrazić, jak bardzo to rozpychało mój żołądek i przyczyniało się do nadmiernych kilogramów. Teraz gotuję odmierzone 50 g suchego makaronu na osobę - na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to BARDZO MAŁO, ale w połączeniu z furą warzyw robi się z tego sycące danie. Stawiamy na różnorodność, dlatego sięgamy po wszystkie dostępne kasze i ryże, Robert najbardziej lubi gryczaną, ja pęczak, ryże kochamy wszystkie, a naszym odkryciem jest smak ryżu czerwonego i czarnego, bo kiedyś jadaliśmy przede wszystkim białe: ryż japoński, basmati i arborio.
Po trzecie,
warzywa. Na jeden posiłek przypadają u nas dwa, trzy rodzaje warzyw na ciepło (np.: pieczonych z czosnkiem, ziołami i oliwą albo ugotowanych na parze) oraz dwa, trzy rodzaje warzyw surowych i/lub piklowanych. Jeśli czytaliście moje wpisy z Miskami Buddy (
tu i
tu), to wiecie, jak komponuję takie posiłki - wyciągam puszki z fasolą, soczewicą lub kukurydzą, piekę bataty, marchew, pieczarki, trę marchew na surówkę, kroję ogórki i pomidory, miksuję awokado na guacamole albo robię hummus z cieciorki, wszystko według naszego smaku. Taką miskę warzyw uzupełniam sosami (pomidorowym, łagodną ljutenicą czy ajwarem, ostrą harissą lub koreańską pastą gochujang, dressingiem na bazie oliwy albo jogurtu/majonezu - tak, nie boimy się majonezu! ale nie używam gotowych kupnych sosów), serem, tofu (bo lubię nadawać mu smak przyprawami), czasami mięsem, orzechami, pestkami, kiełkami. Chętnie zaglądam na blogi wegetariańskie i wegańskie w poszukiwaniu pomysłów na posiłki, które czasami stanowią uzupełnienie kawałka mięsa czy ryby na naszym talerzu, a czasami zjadamy w wersji oryginalnej.
Po czwarte, mięso. Jadamy mięso, ale duuuuuużo mniej niż kiedyś. Na początku rzeczywiście ograniczaliśmy się do 50 g dziennie, chociaż nie oznacza to, że jedliśmy codziennie to 50 g, to mogły być dwa dni bezmięsne a trzeciego dnia zjadaliśmy 150 gramowy stek albo klopsiki. Teraz już tak ostro nie trzymamy się takiej ilości, ale mięso jadamy może trzy razy w tygodniu - trzy razy, czyli trzy posiłki z mięsem na tydzień, a nie trzy dni pełne mięsa na każdy posiłek. Robert częściej, ja rzadziej.
Bardzo szybko przekonaliśmy się, że stwierdzenie "jak nie zjem mięsa na obiad to jestem głodny" to bzdura, która siedzi w naszej głowie! Można zjeść pyszny sycący bezmięsny obiad i nie być głodnym!
Dodatkowo, zupełnie inaczej teraz podchodzę do zakupów - kiedyś najpierw wybierałam mięsa na cały tydzień a potem dodatki do nich. Zmienił się mój sposób postrzegania obiadu - to już nie jest mięso plus ziemniaki plus dodatek warzywny. Teraz nie ma u nas pojęcia "dodatki" do obiadu, bo każde warzywo, ser, sos, mięso czy ryba jest równorzędnym elementem posiłku. Kupuję różne warzywa - świeże, mrożone, puszkowane, a mięsa wybieram bardziej świadomie i dzięki temu, że jemy go niewiele i rzadko, możemy sobie pozwolić na droższe dobrej jakości wołowe steki czy kurczaka z wolnego wybiegu, co przyczynia się do lepszego smaku tego mięsa, zdrowszych posiłków i co nie jest bez znaczenia - jest lżejsze dla naszego portfela!
Po piąte, ryby. Tych tak samo jak warzyw sobie nie odmawiamy i nie ograniczamy ilości, chociaż zmniejszenie porcji spowodowało, że już nie mamy potrzeby zjadania wielkich porcji ryby, bo pamiętajmy, że obiad z rybą zostanie dopełniony furą warzyw w różnych postaciach! Ryby jadamy smażone w panierce (tak, tak!), smażone zanurzeniowo, pieczone (chociaż te rzadko, bo wolimy smak ryby smażonej), wędzone, marynowane, w oleju, w sałatkach. Kupujemy też ryby w puszkach.
Na zdjęciach powyżej macie przykłady naszych obiadów/kolacji. Jadamy też zupy. Na śniadania jadamy jajecznicę, jajka sadzone lub na miękko, zawsze z dodatkiem surówki (pomidory, ogórki, sałata, kiełki), twarożek z rzodkiewką i szczypiorkiem, sałatki wielowarzywne z dodatkiem fety, płatki z mlekiem, jaglankę lub owsiankę z owocami i miodem, kanapki z serem czy
domową pastą. Nie jadamy pięciu małych posiłków dziennie, jak zalecają różne diety, jadamy wtedy, kiedy jesteśmy głodni. Zazwyczaj oznacza to śniadanie, potem coś niewielkiego (owoce, kanapka, batonik), obiad i kolacja, czasami ze słodkim deserem albo owocami/orzechami. Nie jadamy ostatniego posiłku o 18:00, ale wtedy kiedy nam on wypadnie - Robert wraca z pracy o różnych godzinach i dostosowujemy posiłki do tych godzin i do stanu naszego głodu.
Będąc w gościach nie robimy scen na widok podanych potraw, które niekoniecznie pasują do naszego stylu żywienia, po prostu nakładamy sobie małe porcje, zjadamy podany deser i potem w domu wracamy do naszego jadłospisu. To pozwala nam prowadzić normalne życie towarzyskie, bo nie musimy odmawiać spotkań w kawiarni czy restauracji albo odrzucać zaproszenia na obiad w czyimś domu. Ponieważ z założenia jadamy wszystko, to zawsze możemy znaleźć w menu coś dla siebie.
Od Wielkanocy złagodziliśmy nasze ostre zasady żywieniowe, ale co ciekawe nadal powoli tracimy na wadze. Pozwalamy sobie na deser po obiedzie nie tylko raz w tygodniu, czy kieliszek wina czy piwa do posiłku. Nie rezygnujemy z kawy i ciastka w kawiarni, kupujemy sobie lody podczas weekendowego spaceru. Nie powoduje to, że mamy ochotę rzucić się na słodycze i naobżerać za wszystkie czasy - to jest właśnie zaleta takiego sposobu żywienia, ponieważ nic nie jest definitywnie zakazane, to zawsze możemy sobie pozwolić na zjedzenie tego, na co mamy ochotę, i nawet niewielki kawałek wystarcza na zaspokojenie tej ochoty!
Zaczęła się wiosenna obfitość warzyw i pojawiają się nasze rodzime owoce, co jeszcze bardziej urozmaica nasze jedzenie. Po czterech miesiącach na dobre pożegnałam 7,5 kg, a Robert 10 kg. Zgubiłam 4 cm w obwodzie uda. Rozpoczynając "odchudzanie" nie mieliśmy żadnego konkretnego celu utraty wagi, do którego chcieliśmy dążyć, i nadal go nie mamy. Zaczęliśmy z ciekawości, co nam da taka zmiana żywieniowa i tak nam się spodobało, że już nie chcemy wracać do poprzedniego stylu życia kulinarnego. Utrata kilogramów była miłym dodatkiem, tym bardziej, że tendencja ta się utrzymuje a my polepszamy nasze sylwetki i zdrowie. Myślę, że kiedyś waga stanie w miejscu, ale nawet gdyby to stało się na tym etapie, to byłabym zadowolona, bo czuję się teraz z samą sobą idealnie. *^v^* Nawet po dużym warzywno-nabiałowym posiłku czuję się lekka i zdrowsza. Jak mam ochotę, to zjadam kawałek ciasta albo czekolady, i nie robię sobie z tego powodu wyrzutów.
W pierwszym miesiącu zgubiłam 4 kilogramy. Wtedy wróciłam do marszobiegów (5 km i więcej, co drugi dzień) i uprawiałam je przez dwa tygodnie aż poważnie uszkodziłam sobie piętę (perfidne obuwie!) i musiałam przerwać na zaleczenie rany. Potem jakoś już nie zaczynałam po raz drugi, bo zaraz mieliśmy wyjechać na wakacje i nie chciałam znowu poobcierać sobie nóg przed wyjazdem. Robert przez ten cały okres nie uprawiał systematycznych ćwiczeń. Można więc powiedzieć, że nasza utrata wagi jest wyłącznie zasługą zmiany sposobu żywienia. Rozważamy powrót do regularnych ćwiczeń, być może nawet powrót na siłownię, ale wtedy będziemy musieli bardziej naukowo podejść do naszego sposobu odżywiania i dobrze zbilansować nasze posiłki, bo organizm ruszający się w ograniczonym stopniu wymaga innego żywienia niż organizm budujący tkankę mięśniową podczas wzmożonego wysiłku.
Na koniec niespodzianka - zupełnie autorski pomysł na przepyszną marchewkę, jaki nam się udało wczoraj stworzyć na kolację. *^v^* Pomysł był Roberta, ja tylko dodałam łyżkę masła orzechowego!
Danie najlepiej robić w woku na dużym ogniu.
Marchew (1 duża sztuka na osobę) tniemy w spiralki spiralizerem albo ścieramy na tarce (chodzi nam o długie cienkie pasma). W woku rozgrzewamy dwa chlusty oliwy z kawałkiem masła, i podsmażamy dwa pokrojone w plasterki ząbki czosnku (do zrumienienia) i trochę świeżo zmielonego pieprzu. Dodajemy łyżeczkę masła orzechowego i czekamy chwilę, aż się rozprowadzi w oliwie.
Dorzucamy startą marchewkę i garść posiekanych liści bazylii, i szybko mieszając smażymy kilka minut, cały czas na dużym ogniu. Marchewka ma pozostać pół-chrupiąca, więc warto próbować na bieżąco.
Marchewkę zjedliśmy ze szparagami zawiniętymi w szynkę parmeńską i obsmażonymi kilka minut na patelni grillowej.
Smacznego!
EDIT: Kilka miesięcy po zamieszczeniu tego wpisu trafiłam na interesujący
tekst o gęstości odżywczej, być może to jest jeden z aspektów który po naszej zmianie sposobu odżywiania się przyczynił się do spadku wagi. *^v^*